ARCHIWUM

Wyprawa do schroniska

DSC04831

18 września wybraliśmy się z niewielką grupką osób z naszego warsztatu do bielskiego Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt. Mieści się ono w peryferyjnej dzielnicy Lipnik, przy ulicy Reksia. Ulica nosi imię bardzo adekwatnego patrona, gdyż wspomniany Reksio był pieskiem, który mieszkał na ekranach naszych telewizorów, a jego właścicielem było Bielskie Studio Filmów Rysunkowych. Prawdę mówiąc, wyprawa do Lipnika była moim autorskim pomysłem, który rodził się w mojej głowie już od sierpnia, kiedy to rozpocząłem tam wolontariat. Około godziny 9 pan Andrzej, pełniący funkcję warsztatowego kierowcy stawił się w pracowni dziennikarskiej z pytaniem:
– Jedziemy już?
– Tak – odparliśmy, po czym zjechaliśmy windą, na parter. Na parkingu mieliśmy już wsiadać, gdy nagle podeszła do mnie i Rafała pani Jola i poprosiła byśmy pomogli jej zapakować worki ze starymi kocami do samochodu. Koce były przeznaczone dla psów na użytek własny. Wszystko udało się odpowiednio upchnąć do bagażnika. Po chwili ruszyliśmy. Będąc już na wysokości schroniska, okazało się, że uliczka wiodąca do schroniska jest dokumentnie rozkopana przez drogowców, którzy zabrali się za wymienianie nawierzchni. Wobec powyższego pan Andrzej zaparkował na równoległej uliczce, nieopodal wysypiska śmieci. Gdy wysiadaliśmy z auta, uznałem, że mija się z celem wracanie się dookoła na ulicę Reksia i szybciej byłoby przeprawić się w dół przez pobliską łąkę. Stojąc u stóp pagórka, patrzyłem jak reszta grupy schodzi, trzymając się płotu. Kolejno szli: pani Jola, ślizgając się w swoich sandałach, Ania, mocno trzymając się płotu, Janusz z aparatem, pan Krzysztof z kamerą i na końcu Rafał z workiem z kocami i aparatem na szyi. Żartom i komentarzom nie było końca. W końcu udało nam się zejść na ulicę, parę metrów od schroniska. Gdy byliśmy już przed bramą, powiedziałem do pana Krzysztofa:
– Pójdę pierwszy i nas zapowiem.
– Dobrze Michał. Ty tu rządzisz – odparł z uśmiechem instruktor. Uzbrojony w wielki wór wkroczyłem do biura. Zastałem tam dwie sekretarki i dyrektora schroniska.
– Witam – powiedziałem od progu, a zgromadzeni, którzy znali mnie już całkiem nieźle, uśmiechnęli się.
– Witaj Michał – powiedziała starsza z sekretarek, o imieniu Julia.
– Co dzisiaj wymyśliłeś znowu? – zapytała ze śmiechem, a pozostali jej zawtórowali.
– Nie tym razem. Dzisiaj przyniosłem worki z kocami dla zwierząt i przyprowadziłem gości na robienie zdjęć. Czy psy już jadły? – zapytałem.
– Tak, możesz wprowadzać gości.
Położyłem oba worki przed biurem (drugi odebrałem Rafałowi), wyjąłem dwie kolczatki i moją ulubioną smycz i ruszyłem do grupy. Wszechmogący Boże! Jazgot panował tam niesamowity. Psy wyły, szczekały, czasem się nawet gryzły. A każdy patrzył smutnym wzrokiem, żeby z nim wyjść. Ze względów bezpieczeństwa nie wchodzę na wybiegi, gdzie są więcej niż dwa psy. W związku z powyższym ograniczyłem się do oprowadzania grupy po schronisku i opowiadania o poszczególnych zwierzakach. Szczególnie w oczy rzucał się duży, trójkolorowy pies o imieniu Collins. Był bardzo wesoły, ale z jego oczu bił pewien smutek. Z pewnością pragnął podobnie, jak i pozostali jego towarzysze niedoli dwóch rzeczy: wyjścia na spacer, a przede wszystkim nowego miejsca zakwaterowania. W międzyczasie Rafał robił poszczególnym zwierzakom zdjęcia, a pan Krzysztof i Janusz kręcili film. Ten ostatni niezbyt świadomie, gdyż miał robić zdjęcia, ale po powrocie okazało się, że miał włączony tryb filmowania. Kiedy grupa się napatrzyła, zszedłem do pawilonów, gdzie są pojedyncze boksy. Mieszkają w nich psy świeżo zabrane, albo takie, które atakują innych przedstawicieli wojego gatunku. Pierwszym psem, którego podjąłem się wyprowadzić był zwierzak o imieniu Smok. Potężny biało-rudy amstaff z jednym uchem podniesionym do góry, mogący liczyć około 4 lata. Gdy wszedłem do pawilonu, w którym mieszkał, rzucił mi się w nos i oczy niesamowity fetor. Przełamawszy się, wlazłem do kojca, w którym mieszkał mój podopieczny. Rozpoczęły się gwałtowne przymiarki dotyczące kolczatek. Nierówne uszy i ogromna głowa psa nie ułatwiały mi zadania. Na szczęście stał względnie spokojnie. W końcu udało mi się go wziąć na smycz i opuściliśmy boks. Postanowiłem wyprowadzić twardziela na spacer na pobliską łąkę. Jednak po chwili przypomniało mi się, że nie wziąłem klucza od furtki, która oddziela schronisko od łąki. Sam więc poszedłem po klucz, a Smoka zostawiłem pod opieką pani Joli. Instruktorka podeszła do problemu z rezerwą, ponieważ pies pomimo swego miłego charakteru, miał pysk Predatora, który nie mógł wzbudzać zaufania. W końcu jednak instruktorka przemogła się i wzięła go, a ja pobiegłem po klucze. Jakież było moje zdziwienie, gdy po niecałych 5 minutach, kiedy wychodziłem z biura z kluczem, przed budynkiem zobaczyłem uradowanego Smoka i zdyszaną panią Jolę. Wyszliśmy na łąkę
i poczęliśmy biegać. Po kilku biegach w górę i w dół byłem wykończony. Nie przewidziałem, ile ten pies ma energii, ani że będzie tak gorąco, a ja miałem na sobie grubą bluzę. Teraz jednak nie było czasu się rozebrać. Smok pędził do przodu jak opętany, a ja robiłem wszystko, by go okiełznać. W końcu się udało i wróciliśmy do kojca. Obok mieszkała Megi – młoda, dwuletnia suczka, mieszanka amstaffa i boksera. Poszedłem do niej i już z daleka słyszałem jej radosne ujadanie. Suka biegała w kółko po klatce, rozlewając wodę, i skacząc po kracie. Jako, że jest bardzo ruchliwa, a na dodatek umie sama otwierać drzwi, trzeba było działać szybko i zdecydowanie. Wszedłem na kolanach do kojca, brzuchem zasłaniając wejście. Klnąc, założyłem suce kolczatkę, co nie było łatwe, bo strasznie się wyrywała. Na szczęście przezornie zdjąłem bluzę. Uchyliłem lekko drzwi i wyprowadziłem Megi przed budynek. Pooszli!!! Megi biegła na przełaj, prosto w kierunku łąki, gdzie czekała reszta grupy na czele z panem Krzysztofem. Megi swoim zwyczajem musiała się z każdym przywitać, jednak trzeba ją było hamować, by nie skakała na ludzi. Po skończonej ceremonii witania, ruszyłem z nią pod górę. Po drodze było kilka przyspieszeń, gdyż moja szalona dziewczynka zobaczyła zająca. Po kilku biegach nogi wchodziły mi w tyłek , a dodatkowo panu Krzysztofowi zachciało się filmować ją w biegu. Oczywiście Megi rzucała się na kamerę, by ją pochwycić, a ja robiłem, co mogłem, by ją utrzymać. Parę minut później wracaliśmy do boksu. W drodze powrotnej jeszcze zajrzeliśmy do kotów. Było tam ciszej niż u psów. Kilka kociąt próbowało uciec, więc trzeba je było złapać, co było dość skomplikowane, bo były małe i wszędzie lazły, a do tego wszystkie naraz. Ledwie się z nimi uporałem, poczułem, że jeden z dorosłych kotów łazi mi po plecach. Dziesięć minut chodziłem pochylony, ale w końcu trzeba było iść, więc delikatnie postawiłem delikwenta na ziemię. Potem zostało jedynie odnieść smycz i czekać na pana Andrzeja, który szybko przyjechał i odwiózł nas z powrotem do warsztatu. To była niesamowita wycieczka! Jeśli jesteście zainteresowani nabyciem jakiegoś czworonoga serdecznie zapraszam was do schroniska, gdzie być może odnajdziecie waszego wymarzonego. Więcej informacji na stronie schroniska. Serdecznie zapraszam.
Michał Świder

DSC04822

DSC04801

DSC04814

DSC04820

DSC04872

DSC04844

DSC04861

DSC04840

fot. uczestnicy pracowni dziennikarskiej i fotografii